Polecam

niedziela, 14 stycznia 2018

Naukowiec u progu nieznanego

Pod koniec grudnia 2017 r. skontaktowała się ze mną czytelniczka bloga Wtajemniczeni z chęcią podzielenia się swoimi tajemniczymi przeżyciami.Informacje, które mi podała podzielone są na dwie części : część niejawną, dostępną tylko dla mnie, zawierające pewne szczegóły i  jej dane, przeznaczoną do weryfikacji przeze mnie jak i część do publikacji.

Chciałbym od razu przejść do zaprezentowania tego czym zechciała się podzielić z czytelnikami, aby uniknąć jakiegokolwiek przekoloryzowania, czy interpretacji własnej.

Jej relacja : 

 Witam serdecznie,

na początku chciałabym przekazać kilka informacji, moim zdaniem
istotnych zanim przejdę do sedna.
Po pierwsze - jestem czynnym naukowcem, biologiem, podobnie jak mój
mąż. Mamy więc sceptyczne podejście do przeżytych wydarzeń. Zostały
one przeze mnie odsiane jak się tylko da z nieprawdziwych i
iluzorycznych wrażeń (wynikających głównie z emocji, przeżyć) poprzez
porównanie tego co przeżył i domyśla się mój mąż. Pozostawiłam jednak
swoje domysły, które mogą rzucać światło na niektóre sprawy.
Jestem człowiekiem wierzącym, podobnie jak mój mąż.
Wszystkie udostępnione przeze mnie informacje muszą mieć anonimowe
źródło (pewnie domyśla się Pan z jakich powodów). To co się wydarzyło
dotyczy w dużej mierze osób trzecich, obu rodzin męża i mojej, ale nie
mogę przezywać informacji, które uzyskałam od nich, ponieważ nie
wyrazili na to zgody. Skupię się więc na moich przejściach.
Piszę do Pana z mojego głównego maila zawierającego moje imię i
nazwisko oraz zdjęcie, żeby mógł Pan, np. energetycznie zweryfikować
czy mówię prawdę. Te informacje są jednak tylko dla Pana. Czytam od
czasu do czasu Pana blog i wzbudził Pan moje zaufanie.
Kolejna informacja: może się tak zdarzyć, ze ktoś kto uczestniczył w
przedstawionych przeze mnie wydarzeniach rozpozna mnie mimo
anonimowości i zgłosi się do Pana ze swoją wersją. W tę sprawę
zamieszanych jest świadomie i nieświadomie kilkadziesiąt osób.

Jestem osobą sensytywną i jednocześnie nadwrażliwą. Uważam to za jeden
z powodów opisanych wydarzeń. Podobnie jak anonimowa Pani Basia miałam
wiele dziwnych wydarzeń w moim życiu, jednak jedno było traumatyczne i
jak gdyby kulminacyjne. Próbowałam dotąd opisać to co się stało na
wiele różnych sposobów i to szewskiej pasji doprowadza mnie w tym
niemożność jasnego przedstawienia sytuacji. Jest więc w tym co
przeżyłam wiele niejasności, wydarzenia są jak gdyby wielopoziomowe i
sama się w tym gubię. Podobnie jak Pani Basia zostawię pewne pytania
bez odpowiedzi, bo po prostu tych odpowiedzi nie znam.

Zaczęło się to po zrobieniu doktoratu. Byłam zmęczona i osłabiona
stresem. Postanowiłam więc, że udam się na wymarzone wakacje - pojadę
pod namiot z koleżanką. Miałam wtedy 33 lata. Byłam bardzo szczęśliwa
przenosząc się z plecakiem z miejsca na miejsce w lasach i nad
jeziorem (informacja o lokalizacji tylko dla Piotr Gadaj).
Po tygodniu takiego życia nadeszła nad miejsce naszego pobytu burza. Z
daleka wyglądała bardzo dziwnie - jak burza na jakiejś innej planecie.
Pioruny były czerwone. Patrzyłyśmy z koleżanką jak się zbliża od
wschodu. Widok był tak wciągający, ze długo tak patrzyłyśmy jak
zahipnotyzowane. Zrobiło się ciemno i weszłyśmy do namiotu. Dosięgły
nas pierwsze mocne podmuchy. Potem burza rozszalała się nad nami na
dobre. W czasie tego ryku wiatru i szumu drzew dosłyszałyśmy OBIE
dziwne dźwięki, niezgodne z tym miarowym szumem wiatru. To było tak
jakby coś wielkiego łaziło po drzewach łamało gałęzie nad naszymi
głowami (przypomniałam sobie wtedy coś co widział kiedyś mój kuzyn na
Mazurach - wielkie bezkształtne COŚ sunące po ścianie lasu nocą).
Byłyśmy przerażone, chciałyśmy uciekać do pobliskiego domu. Ja jednak
nie chciałam stanąć twarzą w twarz z burzą i zostałyśmy w namiocie.
Wpadłyśmy w dziwny trans - obie miałyśmy wrażenie, że nasz namiot z
nami w środku znajduje się w czarnej pustce, że jesteśmy gdzieś wysoko
nad ziemią. Wszystko się stopniowo uspokoiło i nic więcej się nie
wydarzyło. Potem myślałam sobie, że było to jak preludium w utworze
muzycznym zwiastujące nadchodzące wydarzenia.

Następnego dnia miałam wyznaczyć trasę do następnego punktu na naszej
drodze. Miała to być coroczna ceremonia poprowadzona przez rodowitych
Indian (nie podaję tu szczegółów). To było bardzo dziwne, ale
wyznaczyłam trasę przy pomocy map google i w otrzymanej mapie coś mi
nie grało. Gdybym odpuściła, pojechałybyśmy w niewłaściwe miejsce
leżące prawie 100 km od właściwego punktu spotkania. Niestety nie
odpuściłam i wyznaczyłam trasę jeszcze raz kierując się wyłącznie
wewnętrznym przeczuciem, że coś tu nie gra. Otrzymałam kompletnie inną
mapę, z której byłam zadowolona. I tak wybrałyśmy się na tę indiańską
ceremonię.
Dotarłyśmy autostopem na miejsce w środku lasu (co ważne: nie było z
niego drogi ucieczki, tylko i wyłącznie możliwość pójścia na piechotę
kilkanaście kilometrów przez las i małe osady do autobusu kursującego
dwa razy w ciągu dnia). Zadomowiłyśmy się w małym gospodarstwie i dwa
dni po nas dołączyli do nas rodowici Indianie. Jak się później
przekonałam, tak naprawdę nikt nie wiedział kim byli ci ludzie i czym
naprawdę się zajmowali. To co mówili to było jedno, a to co robili to
zupełnie inna historia. W każdym razie rozpoczęły się przygotowania do
ceremonii. Ich spojrzenia często padały na mnie, coś tam szeptali. I
zostałam wybrana na centralną postać ceremonii (miałam reprezentować
Miłość). Miałam ubrać się na biało. Byłam wniebowzięta. Gdy zbliżał
się czas ceremonii czułam sie jednak coraz gorzej. Bolał mnie brzuch a
serce waliło jak oszalałe. Gdy doszło do samej ceremonii, myślałam że
serce wyleci mi przez gardło, tak strasznie waliło. Z oczu ciurkiem
leciały mi łzy. Po ceremonii zachciało mi sie tańczyć, tańczyłam do
dźwięków bębna tak długo, dopóki z wyczerpania nie upadłam. Potem na
drugi dzień zaczęły się ze mną dziać dziwne rzeczy. Gdy spałam
obsiadały mnie roje much. Łaziły po mnie i nie mogłam się od nich
odgonić. Spałam po cztery godziny w nocy. Nic nie jadłam, ledwo co
piłam. Nagle nie tego ni z owego zaczęło mnie bolec serce tak bardzo
że zaczełam krzyczeć jakies bezsensowne słowa. Indianie próbowali mnie
leczyć i "przy okazji" wymuszali na mnie pewne przyrzeczenia, typu
"musisz nam ufać" itp. Nagle w pewnym momencie nie wytrzymałam i bez
plecaka bez kurtki wsunełam buty na nogi nie zawiazywałam ich i
zaczęłam uciekac z gospodarstwa, biegłam jakby mnie sami diabli
gonili, biegłam do lasu, biegłam i biegłam aż nagle przed sobą
zobaczyłam jednego z nich. Przetarłam oczy ze zdumienia. Sylwetka
zamigotała i znikła. I znów sie pojawiła i znikła. W każdym razie
zatrzymało mnie to i zawróciłam. Nie mogłam się wydostać z tego
miejsca przez cały tydzień. Przestałam kontaktować się z rodziną.
Strasznie się o mnie martwili. W końcu, pomijając wiele szczegółów,
Indianie zdecydowali że mnie wypuszczą - powiedzieli mi że mam wracać
do domu do rodziny. Dali jedna do zrozumienia, że niedługo muszę ich
odwiedzić w innym kraju Europy (pomijam szczegóły). Gdy wróciłam do
domu mój mąż mnie nie poznał. Byłam chuda, słaba i zupełnie nieobecna
myslami. Rozmowa nam nie szła. Oznajmiłam tylko, że wyjeżdżam do
Europy za kilka dni (nie załatwiając sobie urlopu, moja praca już mnie
nie interesowała).

Pominę tutaj opis mojej podróży po Europie, próby opuszczenia męża,
krociowych wydatków na "Indian" z karty kredytowej.

Nasze rodzinne cierpienia trwały cały rok. Szamotałam się cały czas na
przemian próbując się uwolnić z niewidzialnej nitki, to znów
pogrążając się w rezygnacji. W międzyczasie za namową "Indian" zaszłam
w ciążę i zaraz poroniłam w tajemniczych okolicznościach. To był
przełom. Znalazłam w internecie informację o czarnych mszach i roli
ubranych na biało kobiet (ofiar). Przeczytałam o znaczeniu poronień w
religii satanistycznej. Tak mi to śmierdziało, że nie mogłam
zignorować głosu intuicji. Miałam dość. Zerwałam wszelkie kontakty.

Niestety duchowy kontakt wciąż trwał. To ta część opowieści, której
nie umiem opisać. Jest to z jednej strony zbyt osobiste, a z drugiej
zbyt mało realne doświadczenie. Zaczęłam szukać rozwiązań. Teraz, wiem
to na pewno - zadziałała modlitwa do Boga. Modlitwa Ojcze Nasz,
mówiona jak najczęściej. W końcu doszło do tego, że nawet gdy miałam
koszmarne sny, to śniąc mówiłam Ojcze Nasz i działało. Nie działały
natomiast wszelkie rytuały ochronne typu wicckańskiego - pogłębiały
nawet problem. Działa dobrze Ogień Ofiarny, ceremonia przeprowadzona z
poświęceniem jej Bogu. Moja bitwa o życie i boskie światło wciąż trwa,
a mam już 39 lat.


W wypowiedzi jest wspomniana pani Basia i jej przeżycia - odnosi się to do materiału, który zamieściłem na blogu : https://wtajemniczeni-pg.blogspot.com/2017/12/przygody-z-nieznanym-basi.html 

                                                       Zdjęcie z google grafika dla zilustrowania tekstu

 Jeśli chcesz się podzielić swoimi przeżyciami napisz do mnie na adres e-mail : ponury1@poczta.onet.eu lub na priv na facebooku.

Opracował Piotr Gadaj

4 komentarze:

  1. Ja bym radziła kontakt z egzorcystą.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dałeś się nabrać na bajkę jakiegoś mistyfikatora...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dlaczego tak sądzisz ? Prosiłbym o logiczne argumenty :)

      Usuń
  3. Zastanawia mnie jaką faktycznie role odegrała w tym całym wydarzeniu modlitwa, która „Ojcze Nasz”. Czy ta modlitwa ma taka moc, czy już sam fakt powierzenia swojego losu wyższemu jestestwu i uświadomienie tego sobie zdejmując z siebie jednocześnie odpowiedzialność za przeszłe i przyszłe wydarzenia sprawia, ze jest lżej, łatwiej i spokojniej.

    OdpowiedzUsuń